Greater Patagonian Trail (GPT) – to niezwykle atrakcyjny długodystansowy szlak w południowych Andach – trasa wędrówki prowadzi przez malownicze doliny, uśpione i aktywne wulkany, lasy deszczowe, pola lodowe i pokryte śniegiem góry. Oprócz różnorodności GPT wyróżnia też brak formalnego przebiegu – tak naprawdę Greater Patagonian Trail to cała sieć różnorodnych wariantów – co sprawia, że każdy z wędrowców może przebyć niepowtarzalną przygodę, a jednocześnie dokumentując swoją podróż, dzieląc się swoimi doświadczeniami i aktualizacjami o GPT jest częścią wspólnego projektu.
W 2020 r. na Greater Patagonian Trail wyruszyli – Anna Liszewska i Matúš Lašan – udało im się pokonać około 85% trasy, tym samym dochodząc o wiele dalej niż ktokolwiek wcześniej. Gdyby nie pandemia covid-19 i zamknięcia granic Chile i Argentyny, byliby pierwszymi wędrowcami, którzy przebyli GPT w jednym sezonie.
Przygoda na GPT zajęła im 111 dni, odbyła się bez wsparcia z zewnątrz, cały dystans 2662,4 km pokonali pieszo.
Więcej informacji i zdjęć można znaleźć:
na profilu FB: Anna Liszewska – Świat Okiem Piechura
na Instagramie: Świat okiem piechura
Anna Liszewska i Matúš Lašan pracują nad książką oraz filmem z przejścia GPT.
Greater Patagonian Trail, w skrócie GPT, łączy stolicę Chile, Santiago, z miejscowością El Chaltén w Argentynie. Przebiega przez granice obu państw, ale pozostaje głównie po stronie Chilijskiej. Główna trasa ma około 3000 km długości. Jednak w niezliczonych lokalizacjach szlak rozgałęzia się, tworząc szeroką sieć ścieżek, które dają wiele możliwości wyboru. Jest to bardzo różnorodny system ścieżek. W ich skład wchodzą szlaki utworzone przez lokalnych kowbojów (Arieros), którzy latem przeganiają bydło na pastwiska wysoko w górach. Czasem przebiega starymi, zaniedbanymi szlakami turystycznymi lub bocznymi drogami. Ponadto nierzadko trzeba iść wiele kilometrów na przełaj przez bardzo wymagające tereny kierując się tylko współrzędnymi. Lub przedzierać się przez gęstą „dżunglę”, gdzie 3 km dziennie okazuje się świetnym tempem. Większość odcinków nie jest w żaden sposób oznakowana i nie można ich znaleźć na żadnych mapach. GPT korzysta z oznakowanych szlaków turystycznych tylko w popularnych regionach, takich jak Cerro Castillo lub w pobliżu El Chaltén. Nie jest to także oficjalny szlak, jest to bardziej pomysł na trasę. Cały projekt został stworzony przez niemieckiego pasjonata górskiego. Jan Dudeck obecnie pomaga społeczności w mapowaniu poszczególnych odcinków. Każdy może wesprzeć projekt poprzez przesłanie mu zapisu z GPS-a ścieżki lub przejścia górskiego, na których prawdopodobnie jak dotąd nie stanęła żadna stopa turysty. Nie ma wielu miejsc na świecie, w których jest to możliwe. Wszelkie informacje i pliki GPX można znaleźć na stronie www.wikiexplora.com/Greater_Patagonian_Trail
Wędrówkę szlakiem GPT zaczynamy od półpustyni Prekordylierów. Piaszczysto-kamieniste góry okazują się nie lada wyzwaniem, miękki piasek spowalnia każdy krok, a palące słońce nie daje nawet chwili wytchnienia. Brak wody sprawia, że często niesiemy jej zapas nawet na kilka dni, zaznaczone na mapie źródła często po prostu nie istnieją, lub przypominają gęstą kałużę zadeptaną przez zwierzęta. Pozyskana z nich woda, nawet po przepuszczeniu przez filtr ma mętny kolor i dziwny smak.
Kolejnym problemem na naszej trasie okazują się tereny prywatne, przeskakując przez liczne ogrodzenia czuję niepewność, no bo jak wytłumaczyć właścicielowi, że przez jego posiadłość prowadzi szlak, o którym on nigdy nie słyszał.
Przed nami 20 km szlaku przez prywatną dolinę, ktoś ją kupił tylko po to, żeby w weekendy przylatywać helikopterem na ryby. Dotarcie do niej zajęło nam pięć bardzo trudnych dni i nie wyobrażamy sobie powrotu tą samą drogą. Wodospady, rzeka z dobrze odżywionym pstrągiem i ogromne jezioro do weekendowych połowów. Wszystko to jest pilnowane przez dwóch arrieros. Dotarliśmy do ogrodzenia prowizorycznego schronienia. Pod dachem widać butelki i bałagan pozostawiony na stole. Do drzewa przywiązane są dwa osiodłane konie. Kilka niewielkich psów wybiegło zza dziurawej furtki, mimo szczekania nikt się nie pokazuje. Czekamy jeszcze chwilę i zadowoleni, że nic się nie dzieje, po cichu ruszamy dalej. Kto by pomyślał, że będzie tak łatwo. Po kilometrze wśród drzew zauważamy dach małego domku. Koń przywiązany do drzewa tylko leniwie na nas spogląda. W oddali słyszymy głosy. Jednak ponownie nikt się nie pojawia, a ścieżka odchodzi w lewo, omijając domek. Oddalając się, znacząco przyśpieszamy. Wędrując wzdłuż jeziora widzimy motorówkę przy małym pomoście i powiewającą Chilijską flagę w ogrodzie domu.
Jeśli masz wystarczająco dużo pieniędzy, możesz kupić w Chile, co tylko zechcesz.
Przez większość północnej części naszej wędrówki, lokalni kowboje są jedynymi ludźmi, jakich spotykamy na szlaku. W Chile nazywani są oni “Arriero” lub “Puestero“, argentyńskim terminem określającym ten zawód i styl życia jest również “Gaucho”, także sporadycznie używany w południowym Chile. Ci mężczyźni (nigdy kobiety) są zatrudniani przez właścicieli ziemi, którzy posiadają rozległe tereny wysoko w górach. Późną wiosną arrieros przeganiają zwierzęta wysoko w góry i doglądają je tam przez całe lato, aż do jesieni, kiedy to zganiają je z powrotem. Latem mieszkają w bardzo prowizorycznych warunkach, jest to przeważnie zaimprowizowane schronisko lub szałas zrobiony z gałęzi. Takie konstrukcje nazywane są „puesto”. Z tej bazy odbywają regularne wycieczki konne do bydła, kóz i koni, za które odpowiadają. Zwierzęta, nad którymi czuwają, należą przeważnie do kilku rolników, którzy płacą za usługę w okresie wypasu górskiego.
W Europie wędrowanie przez łańcuchy górskie leżące na terenie kilku krajów nie sprawia żadnej trudności. W Chile i Argentynie już tak łatwo nie jest. W bardziej górzystych częściach kontrola graniczna znajduje się często wiele kilometrów od granicy, czasami 20 km, czasami nawet 60 km. Co utrudnia sprawę, nawet jeśli chcemy wędrować tylko wzdłuż granicy.
Wędrujemy na przełaj po wyschniętym dnie jeziora. Piekące słońce i praktycznie brak roślinności sprawiają, że czuję się jak na pustyni. Przy każdym kroku spowalnianym przez ciemny, miękki piasek przeklinam ten dzień. Zerkam na drogę, która w sporej odległości prowadzi równolegle z naszą trasą. Samochody przejeżdżają, wzbijając tumany kurzu, mimo to wędrówka nią byłaby o wiele łatwiejsza i krótsza. Dlaczego więc nie idziemy drogą? Przechodzi ona przez punkt kontroli granicznej, który chcemy ominąć. Jest on prawdziwą zmorą wędrowców GPT. Granica jest oddalona o ponad 30 km od niego, mimo to strażnicy wszystkim wlepiają pieczątki do paszportu, po czym pozostając w Chile, jest się tam nielegalnie. My chcemy po kilku kilometrach skręcić w polną drogę, przez co nawet nie zbliżymy się do granicy. To, co robimy, wydaje się super dziwne. Wyschnięte jezioro jest płaskie jak blat stołu i z daleka widzimy niewielki budynek kontroli granicznej. Myślę, że nie trudno jest nas zauważyć, nawet z odległości wielu kilometrów. Zastanawiamy się tylko, kiedy pojawią się rozkrzyczani strażnicy galopujący na koniach. Jednak nikt nas nie goni, nikt nie krzyczy. Ciszę przerywa tylko wiatr, który co chwilę tworzy wiry, niosąc piasek wysoko w powietrze.
Głód jest wielkim wrogiem wszystkich miłośników długodystansowych wędrówek. GPT jest pod tym względem wyjątkowo brutalny. Bardzo ciężko jest o uzupełnienie zapasów bezpośrednio na trasie. Po znalezieniu mini sklepu jego asortyment jest zwykle bardzo ograniczony. Autobus z niektórych miejscowości odjeżdża tylko 2-3 razy w tygodniu. Więc żeby zrobić porządne zapasy w prawdziwym sklepie, trzeba poświęcić na to przynajmniej kilka dni. My chcemy pozostać jak najdłużej na szlaku, przez co często jemy byle co. Niesmaczne, wątpliwej jakości, a na dodatek średnio pożywne jedzenie staje się naszą codziennością.
Odcinek siódmy należy pod tym względem do najtrudniejszych. Czy można zaopatrzyć się na 160 km bardzo wymagającej wędrówki w praktycznie pustym „sklepie”? Otóż można. Zakupy w El Medano wymuszają jednak na nas niesamowitą elastyczność i dostosowanie. Makaron, trochę karmelu, mąka, tuńczyk plus jakaś dziwna ryba w puszce i czekoladopodobne batony. To praktycznie wszystko, co tam znajdujemy. Dostajemy kolejną lekcję, jak bardzo musimy się dostosować, żeby pozostać na szlaku.
Wkraczamy w krainę wulkanów. Jedną z najważniejszych rzeczy przed wyruszeniem na kolejny odcinek, staje się sprawdzenie ostrzeżeń o możliwych erupcjach. Pokonujemy długie odcinki po miękkim wulkanicznym piasku. Liczne kratery i pola lawowe są nieustanną częścią krajobrazu. Na wielodniowych odcinkach nie spotykamy żywej duszy.
Rozległe doliny między ośnieżonymi szczytami wulkanicznymi są porośnięte gęstymi lasami deszczowymi. Waldiwijskie lasy deszczowe to jedno z najbardziej magicznych miejsc w Chile. Stare drzewa, kolczaste krzewy, wysokie bambusowe trawy i paprocie wspierane są przez niekończący się deszcz i tworzą nieprzeniknioną dżunglę. Jednak biada śmiałkom, którzy zdecydują się na leśny „spacer”. W tych warunkach 2- 3 km w ciągu całego dnia można uznać za bardzo dobre tempo wędrówki. Już rozumiem, dlaczego między wędrowcami GPT maczeta jest dość często wspominanym narzędziem.
„Camino mal” (zła droga) to najczęstsza odpowiedź, kiedy mówimy miejscowym, dokąd zmierzamy i przeważnie mają rację. Większości istniejących ścieżek nie można znaleźć na żadnych mapach, nie ma oznaczeń turystycznych, a często nawet ścieżki. Ponadto ludzie częściej myślą, że szukamy metali szlachetnych do ewentualnego wydobycia, niż że jesteśmy na wędrówce. Odzwierciedla to również liczbę piechurów na trasie. Pierwszych spotykamy dopiero po 21 dniach.
Na GPT w przypadku zagrożenia życia można liczyć praktycznie tylko na siebie, nawet jeśli mamy PLB. Może potrwać nawet kilka dni, zanim jeździec konno pojawi się sprawdzić, czy jeszcze żyjemy, bez specjalistycznego sprzętu, najprawdopodobniej będzie znał tylko przybliżone miejsce naszego pobytu.
Na naszej drodze coraz rzadziej spotykamy Arrieros, a coraz częściej trafiamy na rodowitych mieszkańców zwanych Pehuenche. Są oni częścią plemienia Mapuche. Ludzie bardzo podejrzliwi i zdystansowani do obcych. Staramy się do nich podchodzić tak delikatnie, jak to jest możliwe. Jesteśmy także pełni zrozumienia, wiedząc, że w przeszłości rdzenne plemiona były prześladowane, a nawet polowano na nie jak na zwierzynę łowną. Arieros dostawali pieniądze za każdą przywiezioną głowę. W przeciwieństwie do Arrieros, Pehuenche mieszkają w swoich chatach z całą rodziną i podczas gdy mężczyźni zajmują się bydłem, kobiety dbają o gospodarstwo domowe.
Kiedy weszliśmy w świat rdzennych mieszkańców, wkroczyliśmy także w krainę araukarii. Te majestatyczne drzewa osiągają do 50 m wysokości. Pehuenche są tak silnie z nimi związani, że ich nazwa dosłownie oznacza „ludzie drzewa araukarii”. Natomiast nasiona araukarii (piñones) są bogate w węglowodany i stanowią podstawę diety rodowitych mieszkańców.
Dbanie o higienę na szlaku jest nie lada wyzwaniem. Najtrudniejsza jest kwestia prania. Prąd sam w sobie jest luksusem, rzadko kiedy trafiamy na miejsce, gdzie miejscowi posiadają pralkę. Doprowadzenie zakurzonych i przepoconych ubrań do użyteczności pochłania wiele czasu i energii. Piorąc je ręcznie, tracę nadzieję, kiedy po raz enty woda wylewana z miski dalej ma czarny kolor.
Szlak po prostu „zjada” nasz sprzęt, zszywanie, łatanie i klejenie staje się codziennością. Otrzymujemy ważną lekcję, że w Chile ciężko jest cokolwiek wymienić. Musimy improwizować.
Południowy Lądolód Patagoński i kraina lodowców. Pogoda w tej części szlaku jest bardzo zmienna, co dopełnia atmosferę krainy nie do zdobycia, w której przetrwają tylko najsilniejsi. Na najdłuższym 200-kilometrowym odcinku poza cywilizacją musimy pokonać kilka brodów polodowcowych rzek i gęste lasy z jedynie śladem mało uczęszczanej ścieżki.
Tutaj, między niedostępnymi górami, w małych chatkach nadal mieszkają potomkowie pierwotnych pionierów, którzy kiedyś przybyli tu w poszukiwaniu lepszego życia. Żyją oni tak, jak ich przodkowie – bez prądu i żadnych udogodnień odizolowani nie tylko od cywilizacji, ale także od najbliższych sąsiadów.
Drobny, ale gęsty deszcz w połączeniu z silnym wiatrem to chyba ostatni znak, że Patagonia próbuje nas zatrzymać. Za daleko jednak doszliśmy, żeby teraz tak po prostu się poddać. Przez odsłoniętą przełęcz przechodzimy szybko i jeszcze szybciej wracamy do lasu, gdzie jesteśmy chociaż trochę osłonięci przed wiatrem. „Udało się! Daliśmy radę!” krzyczymy jak małe dzieci. Zmęczenie, zła pogoda i trudny teren, to wszystko nie ma już znaczenia. Jako pierwsi na świecie pokonamy Greater Patagonian Trail w jednym sezonie. Ten wymagający odcinek był ostatnim, który mógł nas zatrzymać. Teraz zostało nam tylko 400 kilometrów po polnych drogach i dobrze zadbanych ścieżkach, na które mamy dobre 2 miesiące.
Po zejściu do doliny rozbijamy namiot w młodym sosnowym lesie. Matúš postanawia włączyć telefon i sprawdzić zasięg. Słaby, ale jest. Ciężko jest ogarnąć informacje dochodzące do nas z każdej strony. Jutro powinniśmy przekroczyć granicę do Argentyny, ale Argentyna właśnie zamyka ruch graniczny. Chile zamyka granice i lotnisko. Zajmuje nam to chwilę, ale już rozumiemy, że nasza wędrówka właśnie się skończyła i musimy szybko wymyślić, jak wrócić do domu. Kto by pomyślał, że to właśnie pandemia powstrzyma nas od osiągnięcia celu. Mimo, że pokonaliśmy „tylko” 2662 km z 3000 km, dotarliśmy dalej, niż ktokolwiek, kto do tej pory podjął się tego przedsięwzięcia, a GPT wciąż czeka na swojego „zdobywcę”.
Chile to kraina wulkanów. Według Narodowej Agencji Geologii i Górnictwa w Chile jest dokładnie 90 aktywnych wulkanów. W niektórych punktach szlaku mieliśmy aż 10 z nich w odległości kilku kilometrów. Jedną z najważniejszych rzeczy przed wyruszeniem na każdy kolejny odcinek było sprawdzenie ostrzeżeń o możliwych erupcjach. Zdarzało się, że musieliśmy zmieniać zaplanowaną trasę na inną, bo pierwotna przechodziła przy samym kraterze wulkanu, który został oznaczony jako niebezpieczny. Inne wykazały oznaki aktywności, zaledwie kilka dni po tym, jak się od nich oddaliliśmy. Czasami wędrowaliśmy po świeżym popiele wulkanicznym i obserwowaliśmy parę unoszącą się z pól lawy. Niejednokrotnie przebijaliśmy buty na starej, już stwardniałej lawie z ostrymi krawędziami, która wypełniła całą dolinę.
Na zdjeciu widoczne trzy wulkany. Od lewej strony – Casablanca, Pontiagudo i Osorno
Doskonały przykład, że drogi chilijskie mogą być BARDZO zdradliwe. To powinna być boczna droga, na dodatek na tyle duża ,że na mapie miała numer. Ale im wyżej się wspinaliśmy, tym głębiej się zanurzaliśmy, aż szliśmy zielonym tunelem.
Widok z wulkanu Casablanca. Góra w chmurach to majestatyczny Tronador. Wygasły wulkan, którego nazwa oznacza „grzmot”. Nazwano go na cześć dźwięków, które wydawały wiecznie pękające lodowce spływające po jego zboczach
Obszar wokół miasta El Chaltén jest przez wielu uważany za synonim terminu „Patagonia”. Cerro Tore i Fitz Roy niewątpliwie zasługują na swój status „gwiazd rocka”. Jednak my najlepiej czuliśmy się w tych miejscach Patagonii, o których niewiele osób ma pojęcie.
Nie przegap wędrowcy w dole po lewej stronie zdjęcia😀
Nie sądzę, żebym była w stanie pokazać, jak monumentalny jest ten widok w rzeczywistości, ale warto przynajmniej spróbować. Południowy Lądolód Patagoński jest to największy fragment lądolodu poza Antarktydą i Grenlandią i liczy około 350 km długości. Oczywiście jak przystało na Patagonię i tu nie zabrakło wulkanu. Pod głęboką warstwą lodu znajduje się wulkan Viedma. Nie wiadome jest jego dokładne położenie, ale liczne poziomy popiołów w jeziorze Viedma świadczą o jego aktywności.
Laguna Madre
W okolicach El Chaltén uderzyła nas ogromna liczba ludzi. Łatwo wpaść w panikę, kiedy tygodniami wędrujesz przez pustkowia, a potem nagle idziesz wężykiem, uważając, żeby nikt nie deptał Ci po piętach.
Cerro Fitz Roy
Wędrując zaraz po wschodzie słońca można usłyszeć, jak co chwilę pękają lodowce spływające po jego stromych zboczach. Najpierw szukaliśmy chmur burzowych, dopóki nie zdaliśmy sobie sprawy, że w Patagonii słychać grzmoty nawet przy bezchmurnym niebie.
Lodowce spływające do przełęczy La Picota.
Ruta de Los Pioneros jest najdłuższym odcinkiem na szlaku GPT, odcinek liczy prawie 200 km.
Patagońskie lasy pełne bagien i zanikających ścieżek.
W niedostępnych częściach Patagonii w przypadku zagrożenia życia możesz liczyć praktycznie tylko na siebie. Nawet jeśli posiadasz PLB, może potrwać nawet kilka dni, zanim jeździec konno pojawi się sprawdzić, czy jeszcze żyjesz. Bez specjalistycznego sprzętu, najprawdopodobniej będzie znał tylko przybliżone miejsce Twojego pobytu.
Ostatnia rzeka na tym odcinku, tuż przed wejściem na szutrową drogę.
Rzeki są prawdopodobnie największym zagrożeniem na GPT. Są one niebezpieczne nie tylko po ulewnych deszczach lub przy topniejących śniegach, ale także w upalne dni, kiedy słońce topi lodowce wysoko w górach. Tymczasowe mosty budowane przez lokalną ludność zwykle nie wytrzymują długo, burzliwa woda często zrywa je już po jednym sezonie
Huemal chilijski — jeden z symboli Chile. Jego populacja szacowana jest na 1000-2000 osobników i jest wpisany na czerwoną listę jako zagrożony wyginięciem. Nawet w najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewałabym się, że spotkamy jednego z nich. Odwróciłam się, żeby po raz kolejny spojrzeć na niesamowitą dolinę, a wtedy on powoli wyłonił się zza zarośli, po cichu i bez żadnego ruchu obserwowaliśmy, jak powoli zbliżał się w naszą stronę, nie chcieliśmy go przestraszyć. Był coraz bliżej i bliżej. Aż w końcu znalazł się na wyciągnięcie ręki i zaczął przeprowadzać inspekcję plecaków, czy nie mamy nic do jedzenia. Na dodatek nie chciał przyjąć do wiadomości, że nic od nas nie dostanie i śledził nas przez najbliższą godzinę.
Serce Parku Narodowego Patagonia – dolina rzeki Chacabuco.
Park jest jednym z najmłodszych w Chile. Za jego narodzinami stał Dough Tompkins (współzałożyciel marki North Face) i jego żona, którzy, aby chronić przyrodę, w 2004 roku kupili ziemię pod dzisiejszym parkiem narodowym. Na początku 2018 roku przekazali je wraz z innymi ziemiami z powrotem do Chile pod warunkiem kontynuacji tam, gdzie zaczęli.
Jedna z rzek polodowcowych, po której brodziliśmy kilkadziesiąt razy w ciągu jednego dnia.
W latach 90. Tompkins i jego żona, Kris McDivitt Tompkins, kupili i zachowali ponad 810 000 ha terenów dzikiej przyrody w Chile i Argentynie, stając się tym samym jednymi z największych właścicieli prywatnych gruntów na świecie. Koncentrowali się na tworzeniu parków, ochronie dzikich zwierząt, rolnictwie ekologicznym i ochronie bioróżnorodności.
Wokół jeziora Jeinimeni. Wyjątkowy moment przelotnej bezwietrzności w Patagonii. Była to bardziej turystyczna część szlaku, potwierdzała to spora ilość spotkanych ludzi.
Uwielbiałam te odcinki, gdzie poruszaliśmy się bez żadnych ścieżek, otwarte przestrzenie i brak śladów ludzkiej obecności. Zejście do doliny było jednak prawdziwym wyzwaniem. GPS okazał się niezastąpiony, prowadząc nas przez gęste zarośla i ogromne powalone drzewa. Z trudem pokonywaliśmy te kilka wymagających kilometrów z nadzieją, że dojdziemy do zaznaczonej na mapie drogi. „Droga” wyglądała jednak, jakby nigdy jej tam nie było.
Ostatnie kilometry w kierunku miejscowości Palena. W tym momencie wiedzieliśmy już, że to koniec naszej przygody…