Dlaczego znowu do Rumunii? Żeby zdobyć najwyższy szczyt, Moldoveanu!
Etapy naszej wyprawy: Sâmbăta de Sus – Cabana Valea Sâmbetei – Fereastra Mare – Vârful Gălăşescu – Vârful Galbenele
(Opis i zdjęcia: Agnieszka, Marek i Zosia. Przyjaciele portalu Góry dla Ciebie)
Tym razem udało nam się zebrać grupę znajomych, którzy towarzyszyli nam w tej wyprawie. Postanowiliśmy nie brać namiotów, żeby było lżej i bazować na rumuńskich schroniskach.
Po przeanalizowaniu różnych tras, uznaliśmy, że szlak prowadzący z miejscowości Victoria będzie odpowiedni. Po drodze są dwa schroniska, więc nie będzie problemu z noclegiem. Jednakże zbieg kilku okoliczności sprawił, że późnym wieczorem znaleźliśmy się w innej dolinie i przenocowaliśmy w pensjonacie pomiędzy miejscowością Sâmbăta de Sus a Viştişoarą.
Nie chcąc już wsiadać do samochodu, postanowiliśmy zmienić plany i zacząć wędrówkę w Sâmbăta de Sus. Wprawdzie gospodarze pensjonatu oraz mieszkający w nim turyści znający z pewnością lepiej od nas góry Fogarskie zgodnie twierdzili, że nie uda nam się tędy zdobyć Moldoveanu, jeśli nie mamy namiotów, z rana wyruszyliśmy w stronę najwyższego szczytu Rumunii szlakiem oznaczonym czerwonymi trójkątami.
Nie spieszyło nam się, ponieważ w pierwszym dniu zamierzaliśmy dotrzeć jedynie do schroniska Cabana Valea Sâmbetei. Dzień był słoneczny, trasa wiodła początkowo leśną drogą, którą można było nawet pokonać samochodem, ale my szliśmy pieszo i po sześciu kilometrach dotarliśmy do ścieżki, która najpierw przez las, a potem szeroką polaną doprowadziła nas do schroniska położonego na wysokości 1401m n.p.m. Znajduje się tu również posterunek Salvamontu (odpowiednik naszego GOPR-u).
Zapytaliśmy gospodarza o miejsca noclegowe i dostaliśmy osobny pokój dla naszej szóstki. Standard tego lokalu znacznie różnił się od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce, ale atmosfera w schronisku była bardzo miła.
Kuchnia oferowała nawet kilka ciepłych potraw. To godne podziwu, ponieważ nie ma tutaj żadnej drogi dojazdowej i jedynym środkiem transportu są osiołki, które codziennie przynoszą zaopatrzenie, a ze światła elektrycznego można korzystać tylko przez dwie godziny, wieczorem.
Jako, że pora była wczesna, po krótkim odpoczynku i zjedzeniu małego co nieco, wybraliśmy się szlakiem oznaczonym niebieskimi krzyżami do pustelni ojca Arsenie Boca z cudownym źródełkiem. To krótki, ale malowniczy szlak. Drogowskazy podają 40 minut, ale nie zajmie to więcej, niż 20-30 min.
Następnego dnia program był już napięty. Pobudkę zaplanowaliśmy na godzinę szóstą. Śniadanie zjedliśmy w bardzo romantycznej atmosferze pod gwiazdami i zaraz potem, ruszyliśmy szlakiem czerwonych trójkątów na główną grań Fagaraszy.
Po drodze mogliśmy podziwiać wschód słońca, a przed sobą cały czas mieliśmy piękny widok na przełęcz Fereastra Mare i na wschód od niej, na Colţul Bălăteni nazywany rumuńskim Matterhornem.
W miarę zdobywania wysokości, coraz lepiej widzimy rozpościerającą się za nami dolinę Sâmbetei.
Tutaj kończą się czerwone trójkąty. Dalej pójdziemy głównym szlakiem Fagaraszy oznaczonym czerwonymi paskami. Teraz wspaniałe panoramy rozciągają się na wszystkie strony świata.
Idąc na zachód, po 20 minutach docieramy do pierwszego szczytu na grani, Vârful Slaninei 2268 m. Następnie schodzimy na przełęcz Fereastra Mica Sâmbetei, gdzie znajduje się schron.
Po kolejnej godzinie osiągamy szczyt Gălăşescu Mic, 2410 m, by następnie zejść na przełęcz Vistisoarei 2291 m. Nasz szlak trawersem przechodzi przez Galbenele, ale my wiemy już, że Moldoveanu będzie tym razem dla nas nieosiągalny i postanawiamy zdobyć szczyt Galbenele 2156 m, zanim zaczniemy wracać.
Stąd widać już jak na dłoni przełęcz Portiţa Viştei ze schronem i wznoszący się za nią majestatyczny Moldoveanu w kształcie trapezu. Wydaje się, że jest na wyciągnięcie ręki, ale mamy już za sobą ponad sześć godzin marszu i zdajemy sobie sprawę, że aby zejść przed nocą, musimy tym razem skapitulować.
Urządziliśmy więc ostatni piknik na szczycie Galbenele, napawając się cudownym widokiem, porządnie odpoczęliśmy i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Nikt nie miał już ochoty na nocleg w schronisku. Wszyscy marzyliśmy o prysznicu, więc postanowiliśmy, że za wszelką cenę musimy dotrzeć do naszego pensjonatu. Musieliśmy pokonać jeszcze raz wszystkie szczyty znajdujące się na grani, zeszliśmy do schroniska, skąd zabraliśmy pozostawione tam bagaże i o zmroku dotarliśmy do pensjonatu Zmeilor, gdzie zjedliśmy pyszną kolację i czym prędzej położyliśmy się do łóżek. Po czternastogodzinnej wycieczce, zasłużyliśmy na to.
Żal, że nie zdobyliśmy najwyższego szczytu Rumunii? Może trochę, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, mamy już plany na następne wakacje!